OLA & FRED

Pika mój mail. Czy mówisz po angielsku? Coś jest na rzeczy. Okazuje się, że pisze do mnie Ola mieszkająca w Brukseli (nadal jestem zagniewany na brukselskie lotnisko za zgubiony bagaż) szykuje (uwaga) ceremonię herbaty

Fred (narzeczony Oli) jest Chińczykiem urodzonym w Kanadzie. Jeśli jeszcze nadążacie za tą historią to dobrze. Dalej będzie już znacznie łatwiej bo wszystko to co zobaczycie na zdjęciach wydarzyło się w Poznaniu, we wnętrzach hoteli Rzymskiego i Bazaru.

Co takiego ta ceremonia herbaty? Byłem bardzo ciekaw i trzymałem kciuki za pozytywną decyzję Oli i Freda gdy wysyłałem im mail z informacjami. Wiedziałem, że jeśli się uda to będzie to dla mnie kolejne niesamowite doświadczenie, w stylu wesela Joanny i Ricky czy Ady i Pawła.

 

Najczęściej takie międzykulturowe ceremonie oznaczają dwie suknie ślubne. Nie inaczej było w przypadku Oli. Najpierw podczas ceremonii herbaty nasza panna młoda pojawiła się w tradycyjnej chińskiej kreacji.

Jeśli mam porównać ceremonię herbaty do czegoś znanego nam w Polsce to najbardziej przypominało mi to błogosławieństwo czynione przez rodziców pary młodej przed ślubem.

Rzecz z moich pierwszych doświadczeń pracy jako fotograf ślubny: jeździłem po mniejszych miejscowościach i tam błogosławieństwo rodziców to był “big deal”.

Schodziła się cała rodzina, nierzadko sąsiedzi. Ludzie stłoczeni na małej przestrzeni i ja zmuszony do zmniejszenia swoich rozmiarów niczym bohater filmu Kingsajz, byle tylko operować swobodnie aparatem.

Każdy kto choć trochę mnie zna wie, że lubię „small talk”. Szczególnie w dniu ślubu. Z wujkiem Oli porozmawialiśmy sobie jak ojciec trójki dzieci z ojcem trójki dzieci. Powiedział mi ciekawą rzecz. Żałuje w życiu tylko jednej rzeczy: że nie zdecydowali się z żoną na czwarte dziecko.

Clou ceremonii herbaty to wymiana filiżanek z herbatą na prezenty. A tak naprawdę chodzi o szacunek okazywany rodzicom przez parę młodą  („dzieci”).

Książka kucharska z przepisami tradycyjnej kuchni chińskiej to nie żart, ale wyzwanie dla panny młodej wchodzącej do nowej rodziny.

Ciekawostką jest to, że podczas ceremonii herbaty,  na „kanapę” mają wstęp dorosłe osoby z obu rodzin.

Oraz rodzeństwo. W tym przypadku bracia Oli i Freda, którzy łamiąc konwenanse nie omieszkali wypić bruderszaft. Po naszemu tytułowanego brudziem. Uprzedzam pytanie: obyło się bez pocałunku.

Wspominałem o drugiej sukni? Zdaje się, że tak. Ola w obu wyglądała fenomenalnie.

Z Hotelu Rzymskiego do poznańskiego Bazaru jest 96 kroków. Strzelam oczywiście, ale dla historii lepiej brzmi jak zgrywam wszechwiedzącego narratora. Zatem: opady deszczu wynosiły w tym dniu 12 litrów na metr kwadratowy, ciśnienie 1022.39 hPa a ponad ulicami hulał północny wiatr o sile 12.5 km/h. Przy takim wietrze poruszają się już średniej wielkości drzewa. Tym bardziej my, trzyosobowy orszak weselny.

Ach ten Bazar…

Jeszcze nigdy nie widziałem żeby ktoś miał takie gilgotki jak Fred.

Najmniejszy gość na weselu.

Linie prowadzące zawsze dobrze wpływają na zdjęcie – taka ciekawostka.

Jakbym widział siebie z lat dzieciństwa. W sumie pomysł zasłonięcia się aparatem wynikał z tej dozy nieśmiałości, która ciągle siedzi we mnie.

Mały Jacek.

Córeczka tatusia. Klasyczny obrazek. Lubię czynić takie małe odkrycia podczas fotografowania wesel.

Ten pan w kapeluszu przypomina mi dziadka Stasia. Ten uśmiech znaczy wszystko. A poza tym wreszcie złapałem tego małego Jacka, he he. Kosztowało mnie to trzy próby, ale nikt się nie ukryje gdy fotograf myszkuje wśród gości.

Tak reagują małe dziewczynki, gdy mama wręcza szminkę zamiast „normalnej” zabawki. Kobiety mają widocznie w genach to swoje zamiłowanie do make upów. Ostatnio powiedziałem mojej czteroletniej córce, że pięknie wygląda. Zrobiła dziwną minę i odpowiedziała: „wydaje mi się, że bez makijażu wyglądam kiepsko”.