Muszę wyjawić Wam pewien fotograficzny sekret. Mówi się, że w fotografii najważniejsze jest dobre światło. Czasem jednak czekanie może okazać się zgubne. Czy nie ważniejsze od pięknego promienia, wpadającego w obiektyw, jest zdjęcie na którym widzimy ukochaną osobę?
Fotograf, który chciał zrobić portret swojemu ojcu – czekał właśnie na ten najlepszy rodzaj światła. Czekał i nie robił mu zdjęć. Pewnie domyślacie się, że jego taty już nie ma i zdjęcia też. Zwyczajnie nie doczekał się upragnionego światła.
Ten sekret, którym obiecałem podzielić się z Wami jest prosty. W fotografii (w tym także tej ślubnej) najważniejsze jest to kogo ona przedstawia. Owszem, forma ma znaczenie, ale najpierw musi powstać zdjęcie. Nie ma na co czekać. A światło? Przecież zawsze jakieś jest. Coś jak z dietą, każdy z nas jest na (jakiejś) diecie (bo wszyscy – coś – jemy).
Tym razem zapraszam Was na poszukiwanie chwil miłych (światła też) do Czarnego Lasu.
Historie par, które fotografuję to taki zawirowany krajobraz. Gdy wyjmuję aparat staram się je nieco rozplątać. To oczywiste, że nigdy nie uda się doprowadzić do całkowitego odsupłania. To jest problem, który mamy też ze słuchawkami. Chowam do kieszeni, za chwilę wyjmuję totalnie skręcone. Zdjęcia ślubne to podobna zabawa.
Fotografuję śluby na tyle długo, że stałem się realistą: nie wszystko z tego co widzę uda się zrozumieć, ale wszystko – w przypadku zdjęcia – może mieć przynajmniej ciekawszą formę od tej, którą widzimy bez aparatu. Przykład? Z dwóch osób można w fotografii zrobić jedną, z jednej dwie, z trzech – cztery. Filiżanka może odbić się w lustrze bez talerzyka. Wszystko to przekonuje mnie, że fotografia jest tym o co dawno ją posądzano: sztuką magiczną…
A tak już poważniej: oglądając film o jednym znanym fotografie, wpadły mi do głowy ciekawe słowa: „Indianie wierzyli, że zdjęcie zabiera duszę fotografowanego. Ja wierzę, że zabiera też część duszy fotografującego”.
Zmyślny ten cytat nieprawdaż?
Gdy się nad tym zastanowić to fotografia ślubna wymaga dużego nakładu emocji, nie można traktować jej na chłodno. Nie da się wyliczyć wszystkiego. Owszem, są momenty, które zagrają za każdym razem. Ktoś będzie się cieszył inny się wzruszy. Jednak pewność mam też, że pojawią się momenty zaskakujące…
W krótkim odstępie czasu muszę być i tu i tam. Od wzruszenia do hałaśliwego śmiechu w kilka kroków. Więc huśtawka nastrojów i emocji nie może pozostawić mnie obojętnym. A po całym dniu fotograf musi odczuwać stan podobny do żeglarza po kilku godzinach pływania Omegą przy 6 w skali Beauforta. Buja od burty do burty i nic dziwnego, że dusza się czasem ukruszy…
Pisałem wcześniej o świetle. Inna prawda fotografii (ślubnej) mówi, że czasem lepiej gdy go mniej. Wtedy poprawia się jego jakość. Widać to szczególnie we wnętrzach. Więc gdy wszyscy, w dobrej wierze zresztą, zapalają światło… ja je gaszę. Lepiej gdy do wnętrza pokoju wleje się jeden snop, oświetli tyle ile trzeba. Szczególnie w momencie tak intymnym jak przygotowania panny młodej.
Może nie będzie to wielkim sekretem jeśli napiszę, że wchodzę do pokoju przygotowań gdy p.m. ma już suknię ślubną na sobie by nawet małym stopniu nie naruszyć prywatności, ale nawet biorąc to pod uwagę: staram się by nastrój tej chwili był jak najbardziej intymny pod kątem światła. Stąd: lubię, gdy panna młoda przygotowuje się w pokoju hotelowym bo tam zawsze można liczyć na ciężkie kotary, które w rzeźbieniu światła są niezastąpione.
Te małe rączki… 🙂 Druhenki zwykle trochę kradną show, ale bez nich żadna ceremonia nie wygląda tak samo. Jestem szczególnym fanem takich istot jako ojciec czwórki (dziewcząt) i chłopca. Szkoda tylko, że tak szybko rosną. W każdym razie to zawsze motywuje do robienia dużej ilości zdjęć. W przypadku ślubów, które fotografuję dzieje się tak samo. Dzieciaki mają specjalną taryfę na kartach pamięci i podobnych ujęć jest sporo. Sorki, ten typ tak ma.
Jeszcze jedno słowo o telefonach gości. Kiedyś (jeden z fotografów ślubnych) zamieścił w sieci manifest o tym, że psują one klimat zdjęć… Przez moment nawet się z tym zgadzałem, ale po przemyśleniu stwierdzam co następuje: to jest znak czasu.
Minie dekada, wrócicie do zdjęć i pośmiejecie się ze starego iPhone’a cioci. Trudno, tym się teraz fotografuje. Zresztą ile to razy fotograf znajdzie się w tle na filmie ślubnym? Podejrzewam, że nikt (poza ekipą filmową) się na niego nie denerwuje z tego powodu. Dlatego ja nie denerwuję się na fotografujących gości. Niech im idzie na zdrowie. Mam tylko nadzieję, że za każdym razem uda mi się zrobić lepsze zdjęcia niż oni. 🙂 To mój cel.
Na marginesie: uważny widz wyłapie filmowca z aparatem na kilku ujęciach w tym wpisie…
A skoro chwila zaczyna być czarno-biała, znak to że zbliżają się życzenia dla pary młodej. Kiedyś myślałem (fotografując pierwsze wesela), że w tej części ślubnego zamieszania momenty dzieją się tylko bezpośrednio przy parze młodej. Oj, naiwny.
Owszem: jest tam co fotografować, szczególnie gdy najbliższa rodzina zabiera się za składanie życzeń (których potem jakoś nie sposób przywołać z pamięci), ale dobre smaczki dzieją się na obrzeżach głównej historii. Dotarło to do mnie gdy oglądałem reportaż z meczu, z którego najlepsze ujęcie przedstawiało kibiców uwieszonych na płocie. Teraz wiem, że okolice końca kolejki i innych znamienitych lokalizacji to źródło okazji fotograficznych.
Tu muszę zatrzymać się na chwilę. Potęga wspomnień jaką niesie za sobą fotografia portretowa to właśnie te małe zdjęcia noszone w portfelu. Dla jednych będą to fotografie wnucząt, dla innych – dzieci. Nie muszą być najlepsze technicznie, liczy się w nich co innego. Osoba. Ich wartości nie da się przecenić. Jeśli kiedykolwiek zechcecie sprawić radość najbliższej osobie, podarujcie jej taką małą odbitkę do portfela.
Wiem, że wiecie. No, ale co poradzę? Sesja to jeden z takich moich ulubionych przyczółków w dniu ślubu. Para Młoda ma nareszcie chwilę dla siebie. Co jak co, ale wesele to jest jednak spory zestaw obowiązków. Wujki i ciocie nie odpuszczają. Każdego trzeba ugościć, przywitać. A gdzie czas dla tej drugiej osoby?
No właśnie na tej krótkiej sesji. Spoko… ja tam jestem, ale nie przeszkadzam aż tak bardzo. Wymieniam moją „czapkę fotografa” na plakietkę „inicjator konwersacji” i poluję na fajne chwile między dwojgiem „nowych dorosłych”. Ten ostatni termin to taki mój firmowy slang. Obrączka robi dorosłym – stąd to się to chyba wzięło.
A i czasem podczas takiej sesji ślubnej wyjdzie słońce. Muśnie delikatnie po nieskazitelnie równej powierzchni matrycy i da co trzeba by zmienić smak zdjęć. Z jogurtu greckiego zrobi Mango Lassi. Albo lepiej nawet: z Mango Lassi, Mango Lassi, ale ze szczyptą kawy. Wypijcie, porównajcie i zrozumiecie różnicę w zdjęciach z delikatnym promieniem w kontraście do tych bez. Oba smaczne, ale bukiet smaku jakże głębszy…
Niektórzy nie biorą dzieci na wesele. To błąd. Kiedyś podróżowałem po weselach z żoną i dwójką dzieci i mamą lub teściową do pomocy. Potem skład ekipy się powiększył więc dałem sobie spokój i dziś przemieszczam się sam, ale gdybym miał być gościem (a nie w roli fotografa) to nie wyobrażam sobie skazywać dziecko na zostanie w domu. Stąd duży szacun dla tych, którzy młodzież biorą, oraz myślą o nich organizując fajne atrakcje – no bo szczerze, będąc dzieckiem na weselu: ile można tańczyć? 🙂
Światło, kamera, akcja!
Z takiego telefonu, takie efekty?
Chciałbym, to tylko sztuczka podróży w czasie. A skoro o takich podróżach mowa: występ dziadka na weselu wnuczki to jest jeden z tym elementów huśtawki, o których pisałem kilka linijek wcześniej. Trudno się nie wzruszyć. Spytacie: co śpiewał? Piosenkę o przyrodzie… tutaj.
No a potem to już się działo. Światła, energia i akcja. Cover band Drugi Tydzień zagospodarował całą pięciolinię parkietu. Wpadł Minionek, człowiek ze złamaną reką, fruwały długie włosy pięknych dziewcząt, podnoszono dłonie (w energiczny sposób) oraz kapelusze. Wybrano króla parkietu. A reszta to już historia, którą chowam dla siebie…
Fotografia: wiadomo.
Film: MP Studios
Organizacja: Perfect Day
Zespół: Drugi Tydzień